Zbliżająca się wielkimi krokami, zaplanowana na pierwszą połowę września, filmowa adaptacja pierwszej napisanej przez Stephena Kinga książki w jego wieloletniej, wyjątkowo obfitej karierze, z pewnością przyciągnie czytelników nie znających oryginalnego utworu do zapoznania się z książkowym pierwowzorem tej historii. To również powód, dla którego po powieść Wielki Marsz sięgnąłem również i ja.
Wydana w 1979 roku powieść Wielki Marsz, mimo że do rąk czytelników trafiła pięć po premierze Carrie, jest faktycznie pierwszą książką, od której swoją karierę pisarską rozpoczął Stephen King. Historia ta powstawała bowiem na przełomie lat 1966-67, kiedy to autor rozpoczynał swoją edukację na uniwersytecie w Maine.
Wydana pod pseudonimem literackim Richard Bachman (wraz z siedmioma innymi książkami na przestrzeni kolejnych lat, nie licząc wydania zbiorczego) powieść Wielki Marsz przedstawia czytelnikom dystopijną, alternatywną wersję Stanów Zjednoczonych rządzonych przez totalitarny reżim. To miejsce, w którym od kilkunastu lat odbywa się coroczny 'konkurs’ wielkiego marszu, w którym udział bierze stu nastoletnich chłopaków. Ich celem jest tytułowy marsz przy zachowaniu odpowiedniej prędkości – wygrywa ten, który dotrze najdalej. Pozostali, odpadając z wyczerpania lub zwyczajnie łamiąc niezwykle rygorystyczne punkty regulaminu, zostają w trakcie trwania imprezy rozstrzelani.
Brzmi to faktycznie nieźle, mamy tu bowiem całkiem konkretny punkt wyjścia do przedstawienia fajnej historii (alternatywnej rzecz jasna) Stanów Zjednoczonych, obrazu amerykańskiego społeczeństwa oraz (bo to chyba najbardziej tutaj istotne) motywacji głównych bohaterów opowieści.
Niestety Stephen King, ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu, zdecydował się pójść zupełnie inną drogą poświęcając niespełna 300-stronicową powieść na przedstawienie rzeczy i zdarzeń nie tylko mało interesujących, ale też nie mających kompletnie żadnego znaczenia.
Bardzo lubię dystopię w literaturze, zawsze z zainteresowaniem zagłębiam się w wymyślony przez autora świat, szukając oryginalnych pomysłów, wiarygodności i idei, które przyświecały ich realizacji. Cenię sobie bogactwo świata przedstawionego, szczegóły oraz delikatne smaczki, które sprawiają, że alternatywna rzeczywistość ożywa w mojej głowie, przenosząc mnie w wykreowane przez autora realia. Tak niestety w przypadku książki Wielki Marsz się nie dzieje.
Po pierwsze – Stephen King oszczędził czytelnikom praktycznie wszystkiego, co może pomóc nam zwizualizować sobie ówczesny wygląd Stanów Zjednoczonych i kondycję socjo-psychologiczną obywateli USA. Ilość detali, które oferowane są czytelnikowi jest tak znikoma, że o miejscu akcji wiemy naprawdę niewiele. Czym były wspomniane zmiany? Czym są patrole? Co oznacza bycie spatrolowanym? Kto jest u władzy? Jaki jest jej podział? Jaką konkretnie rolę pełni wojsko? Jaka jest idea Wielkiego Marszu? Dlaczego udział w nim mogą wziąć tylko nastoletni chłopcy? Skąd pomysł tych, a nie innych zasad? Dlaczego te nastoletnie dzieciaki tak chętnie (i bez nadmiernej refleksji) podejmują się samobójczej przecież misji? Skąd przyzwolenie społeczeństwa? Uwierzcie mi, to naprawdę nie są wszystkie pytania, które w trakcie lektury pojawiają się w głowie czytelnika. Niestety, nie dostajemy odpowiedzi na żadne z nich.
Ale może tło historyczne nie jest mocną stroną autora, a książka broni się samym przebiegiem tytułowej imprezy? Cóż, gdyby faktycznie tak było, to wcześniejsze niedociągnięcia można by jeszcze jakoś autorowi, powiedzmy, wybaczyć. To jednak również element powieści, na którym wyjątkowo się zawiodłem.
Pierwsze 30-40 stron można jeszcze jakoś przeboleć, ale sama struktura powieści bardzo szybko robi się niezwykle powtarzalna – bohaterowie idą, próbują niekiedy umilać sobie czas filozoficznym pierdoleniem (ale umówmy się, jaką wiedzę o życiu może mieć nastoletni chłopak?), ktoś nie daje rady, pada na ziemię, dostaje upomnienia, aż w końcu zostaje rozstrzelany. Żadnej głębszej refleksji, emocji, strachu, napięcia – młodzi ludzie giną bezsensowną śmiercią (na własne życzenie), a reszta zachowuje się tak, jakby kompletnie nic się nie stało.
I teraz powtórzmy ten schemat na przestrzeni pozostałych 200. stron. Przy trzeciej iteracji całość wydaje się fabularnie wyświechtana, autor momentami zdaje się nawet nie poświęcać zbytniej uwagi osobom, które odpadają z Wielkiego Marszu, żegnając się tym samym z życiem. Na pierwszy plan wychodzi wspomniany przeze mnie pseudofilozoficzny ściek w wykonaniu nastolatków okraszony dodatkowo dziadowsko zarysowanym pociągiem seksualnym do wszystkiego co się rusza, nosi kuse spódniczki i opięte bluzki. Się okazuje, że w oczach autora tak właśnie wygląda obraz współczesnej nastolatki kibicującej marszowi. Nastoletni chłopak natomiast, to wyuzdany miłośnik pornografii, ale że czasami prawiczek, to spuszcza się mimowolnie w spodnie na samo wyobrażenie ponętnego, gorącego i jędrnego ciała przedstawicielki płci pięknej. To idzie nawet dalej, tylko że szkoda mi czasu na zbytnie wgłębianie się w erotyczną wyobraźnię autora.
Chciałoby się rzecz, że skoro nie zarys fabularny i skoro nie sama akcja książki, to może zakończenie rekompensuje poświęcony powieści czas? Cóż, nie rekompensuje. W zasadzie to nie dzieje się kompletnie nic szczególnego. Autor wyraźnie stara się w ostatnich stronach książki budować napięcie, gdzieś tam prowadzi czytelnika do kulminacji historii, po czym kończy ją w sposób, który mógłby być niczym innym, jak po prostu zakończeniem kolejnego rozdziału.
Jako czytelnik zostałem w miejscu, które nie dało mi kompletnie żadnej satysfakcji, poza oczywiście faktem, że udało mi się Wielki Marsz ukończyć (hehe). Co naprawdę, mimo niezbyt wymagającej ilości stron, z których składa się powieść, jest nie lada wyczynem.