Rise of the Rōnin to tytuł, który na moim radarze był od momentu premiery – ogromny jednak natłok zaległości w postaci rozgrzebanych gier sprawił, że gra leżała sobie spokojnie na liście życzeń czekając na lepsze czasy i ewentualne promocje. Oraz chęć do tych konkretnych realiów historycznych, co nie jest oczywiście bez znaczenia.
Zanim jednak postanowiłem grę kupić chciałem w końcu dać szansę innej, opartej na podobnych realiach produkcji – Ghost of Tsushima również czekał na swoją kolej i to ten tytuł postanowiłem sprawdzić w pierwszej kolejności. Jednak ta przygodowa gra akcji ze stajni studia Sucker Punch nie do końca spełniła moje oczekiwania, stąd też porzuciłem, być może chwilowo, przygody Jina Sakaia mniej/więcej w połowie drugiego aktu.
Ta gra zwyczajnie przestała mnie bawić – niskich lotów wątek fabularny, ogromna powtarzalność oraz wątpliwej jakości głębia zadań pobocznych zawsze prowadzących do pojedynku z tabunami wrogów potrafią szybko zniechęcić. A ja też nie należę do osób, które zmuszają się do aktywności nie dającej mi żadnej satysfakcji. Zbyt mało czasu, a zbyt dużo gier, wśród których można trafić na coś, co naprawdę sprawia nam ogrom przyjemności.
Przyszedł więc czas, żeby zapoznać się z kolejną grą w pełni ekskluzywną (przynajmniej do marca, kiedy to tytuł ten wychodzi również na PC) dla konsoli PlayStation 5, bo mimo że Ronin czeka u mnie na dysku już od grudniowej promocji, to jednak po kiepsko przeze mnie przyjętym Ghost of Tsushima musiało minąć trochę czasu, żebym na japońskie realia nabrał ponownie ochoty.
Rise of the Rōnin (2024)
Do Rise of the Rōnin również podchodzę z pewną rezerwą – ta podyktowana jest oczywiście recenzjami gry, które miałem okazję czytać gdzieś w momencie premiery, liczę jednak, że pod wieloma względami będzie to tytuł bogatszy, niż wspomniany przeze mnie GoT.
Elementem chwalonym wszędzie w kontekście wrażeń z tej gry jest zdecydowanie walka, która pozwalać ma na dostosowanie stylu gry pod indywidualne preferencje użytkownika. Przyznam, że na chwilę obecną nie bardzo wiem, jak to dokładnie wygląda – staram się oglądać jak najmniej materiałów z tytułu, z którym zamierzam zapoznać się samodzielnie – z przyczyn wiadomych.
Niemniej zespół deweloperów z Team Ninja już wielokrotnie pokazał, że akurat tą mechanikę zabawy mają opanowaną, liczę więc, że ewoluując będzie to faktycznie najjaśniejszy element gry.

Japonia w okresie Edo sama w sobie wydaje mi się niezwykle interesująca, mam więc również nadzieję, że świat gry zbudowany przez twórców będzie w stanie mnie pozytywnie zaskoczyć. Nie oczekuję tutaj poziomu wykonania tego elementu w takiej jakości, jak na ogół robią to deweloperzy z Ubisoft, ale wydaje mi się, że powinno być co najmniej interesująco.
Malkontenci narzekali przy okazji premiery tytułu na oprawę graficzną, cytując: rodem z PlayStation 3, ale raz, że jest to zwyczajnie nieprawda, a dwa że akurat dla mnie aspekt wizualny produkcji nie jest jej elementem najważniejszym. Cenię sobie inne składowe i nigdy jeden z nich nie przesądza o wrażeniach, czy też opinii końcowej. Zresztą patrząc nawet na zamieszczone screeny, czy po prostu materiały wideo – zespół nie ma się czego wstydzić, a i tak widzę sporo elementów lepiej wykonanych, niż w tej wydmuszce od Sucker Punch.

To czego się jednak obawiam najbardziej to sama warstwa fabularna – przyznam, że liczę na ciekawą historię, wyraziste postaci i dobre tempo akcji. No i może również interesujące lekcje historii, bo tego typu produkcje, to zawsze dodatkowa motywacja, żeby nauczyć się czegoś nowego, czy też dodatkowo pogrzebać w samym lore gry, czy na przykład Wikipedii.

No nic. Zamierzam bawić się dobrze – piątek z pewnością zarezerwowany zostanie na dokończenie bardzo dobrej moim zdaniem opowieści z Lost Records: Bloom & Rage, o czym wspominałem w jednym z poprzednich wpisów, ale sobota i niedziela to czas, który postaram się zarezerwować na Rise of the Rōnin. Z przerwami na Avowed. Tak, ciągle w to gram. I ciągle jest dobrze.
A Wam jak mija weekendowe granie?